środa, 12 listopada 2014

Holandia na weekend - część druga.

          Drugi dzień Alex w Holandii. W zasadzie post mógłby mieć podtytuł "Mamo wybacz!", chociaż przy możliwościach jakie daje Amsterdam i tak bardzo nie narozrabialiśmy :P Ale zacznijmy od początku..

sobota, 13 września 2014

Holandia na weekend - część pierwsza.

    Obiecałem, że zdam relację z tej wyprawy oraz odpowiem na pytanie czy weekend wystarczy na pełną wrażeń wizytę w Holandii. Na moje szczęście nie sprecyzowałem kiedy dokładnie napiszę sprawozdanie z owej wycieczki, bo jak się okazało potrzebowałem aż miesiąca, aby po wizycie Alex (15.08-18.08) dojść do siebie, zasiąść ponownie przed laptopem i sklecić choć parę sensownych zdań. Amsterdam jak zwykle nie zawiódł.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Walka z Wiatrakami, czyli o doświadczeniach na emigracji. Część 2.

               Holandia zaskakuje rozmiarem. Jest to naprawdę niewielkie państwo. Ze swą powierzchnią trochę ponad 42 tys. km2 (dla porównania woj. mazowieckie to ponad 35 tys. km2) zajmuje dalekie 132. miejsce na świecie. Jednocześnie kraj ten zamieszkuje już prawie 17 mln ludzi, stąd zaczyna być tu dość tłoczno. Warto również wspomnieć, że około 1/4 kraju leży poniżej poziomu morza (średnia wysokość kraju to jedynie 10 m n.p.m.). Chociaż, o dziwo wszechobecna depresja nie wpływa specjalnie na nastrój raczej zadowolonych i uśmiechniętych mieszkańców ;)

czwartek, 31 lipca 2014

Walka z Wiatrakami, czyli o doświadczeniach na emigracji. Część 1.

     Co kraj to obyczaj.. Odwiedzając nowy od razu dostrzegamy najbardziej oczywiste i rzucające się w oczy różnice między nim a Polską. Architektura, kuchnia, moda, ceny. Jednak inaczej patrzymy na państwo do którego przyjeżdżamy na dwutygodniowe wakacje, a inaczej postrzegamy kraj żyjąc w nim nieco dłużej, pracując i przebywając wśród jego obywateli. Takim państwem, które dość dobrze udało mi się poznać, bo z przerwami mieszkam tu (tam?) już ponad 15 miesięcy jest Holandia. Właśnie o różnicach i podobieństwach między Królestwem Niderlandów a Polską, które udało mi się przez ten czas zaobserwować postaram się napisać.

piątek, 18 lipca 2014

Pocztówka z wakacji: Kreta - część 2

   Obowiązkowymi punktami każdej wyprawy na Kretę powinny być dwie przepiękne laguny: Balos i Elafonissi. Wspaniałe zdjęcia i wręcz poetyckie opisy obu pozycji  można znaleźć w każdym przewodniku czy na stronach internetowych poświęconych greckiej wyspie. Nie powinno więc nikogo dziwić, iż od samego początku właśnie te dwa miejsca stanowiły główny, poza wypoczynkowym, cel naszej podróży.




    Nikogo kto zna nasze szczęście i zdolności, nie powinno natomiast zaskoczyć, iż ostatecznie do obu miejsc nie dotarliśmy i wciąż znamy je wyłącznie ze wspomnianych zdjęć w przewodniku. Dlaczego? Złożyło się na to, jak zazwyczaj to bywa wiele czynników. Przede wszystkim Balos znajduje się niemal 100km dalej od Hersonissos niż plaża Vai. Planując urlop ta różnica nie wydawała nam się specjalnie znacząca, jednak po wyprawie na wschód wyspy zmieniliśmy nieco zdanie. Tak daleka trasa, zwłaszcza z jednym kierowcą, atrakcjami jakie zapewniają kreteńskie drogi i żarem lejącym się z nieba, wydała nam się zbyt męcząca jak na tak krótki pobyt. Wciąż jednak zdeterminowani odwiedzić zachodnią część wyspy postanowiliśmy, iż najlepszym rozwiązaniem będzie skorzystanie z oferty któregoś ze znajdujących się w Hersonissos biur podróży, tym bardziej, że każdego dnia wręcz tonęliśmy pod stertą ulotek reklamujących wycieczki w różne zakątki Krety. Jedną z takich ulotek, otrzymaliśmy od przesympatycznej Ukrainki mieszkającej od kilku lat na Krecie. Jak się okazało jej biuro nazajutrz organizowało wyjazd autokarem właśnie na Balos w całkiem przystępnej cenie. Pełni nadziei, ale również wątpliwości (jakoś średnio ufaliśmy wszelkim greckim biznesom) wpłaciliśmy zaliczki i zadowoleni z obrotu sprawy udaliśmy się na kolację. Następnego dnia stawiliśmy się posłusznie o wyznaczonej godzinie przed siedzibą biura podróży. Było otwarte, nie zbankrutowało, nadal pracowała w nim poznana dzień wcześniej Ukrainka. Odetchnęliśmy z ulgą. Nie na długo.. Okazało się, iż wyjazd został odwołany. Jak nas poinformowano z powodu sztormu (?!). Z rozmowy szybko jednak wywnioskowaliśmy, iż prawdziwym powodem był po prostu brak wystarczającej ilości chętnych. Ech... co za pech! Dlatego właśnie nie chcieliśmy korzystać z "pomocy" biur podróży. No cóż.. przynajmniej jest powód aby na Kretę kiedyś wrócić.

Ale co teraz? Następnego dnia mieliśmy już wracać do Polski, a nie chcieliśmy po prostu przeleżeć kolejnego dnia na plaży. Postanawiamy spontanicznie wyruszyć w trasę na południe.

NOWY CEL: Plaża Preveli.

Mamy niewiele czasu na zorganizowanie transportu.Tym razem nie ryzykujemy i wybieramy droższą, ale zagraniczną wypożyczalnię samochodów. Pełne ubezpieczenie i znana marka znacząco podnosi cenę dostępnych aut, stąd zmuszeni jesteśmy wybrać najtańszego Matiza. Na szczęście centralna część wyspy, a przynajmniej jej drogi okazują się znacznie łagodniejsze niż wschód i dajemy radę pokonać trasę bez większych niespodzianek.

     Naszym pierwszym przystankiem jest Rethymnon - trzecie co do wielkości miasto na Krecie i stolica obszaru administracyjnego o tej samej nazwie. Zatrzymujemy się głównie dlatego, że miasto znajduje się akurat na naszej drodze. Nie da się jednak ukryć, że miejscowość ta jest niezwykle urokliwa. Ciasna, grecka zabudowa, malownicze, wąskie uliczki wśród których już po chwili się gubimy, przekonują nas, iż przystanek tutaj był dobrym wyborem. Deptak wzdłuż plaży prowadzi nas do ruin weneckiej fortecy, w której obecnie mieści się muzeum archeologiczne. Po minięciu bramy budowli, niemal przenosimy się w czasie. Tutaj faktycznie czuję, że jestem w Grecji, zwłaszcza że nad moją głową trzepocze znacznych rozmiarów biało-niebieska flaga. Warto odwiedzić to miejsce również ze względu na świetny widok na miasto i jego okolice.










Po spacerze i małej sesji zdjęciowej schodzimy w dół, w głąb miasta, gdzie w poszukiwaniu ochłody w upalny dzień (mimo wczesnej pory jest już naprawdę gorąco) zatrzymujemy się w kawiarence, aby napić się Frappuccino. Jest to wręcz idealny sposób na orzeźwienie dla miłośników kawy. Następnie wracamy do samochodu i ruszamy dalej w kierunku plaży Preveli.

Początkowo droga jest trochę nudna, teren jak na Kretę dość płaski. Jednak im dalej w głąb wyspy, tym wyższe masywy górskie ukazywały się naszym oczom. Nic dziwnego, zważywszy na fakt, iż właśnie w centralnej części wyspy znajduje się jej najwyższy szczyt - Psilortis (2456 m n.p.m.), góra niewiele niższa od polskich Rysów (2499 m n.p.m.). Niesamowite widoki odkrył przed nami ciągnący się przez około 3 kilometry Wąwóz Kourtaliotiko (zwany również Asomatos), którego szerokość w niektórych miejscach jest niewiele większa od szerokości jezdni. Nie polecam przejażdżki osobom cierpiącym na klaustrofobię. Momentami miałem wrażenie, że skalne ściany przesuwają się ku jezdni. W samym sercu wąwozu znajduje się niewielki, żwirowy parking, dzięki czemu możemy spokojnie (w towarzystwie silnego wiatru ) podziwiać uroki tego miejsca.


..a to nasza wyścigówka :)



Z każdym następnym kilometrem droga staje się bardziej wiejska, nierówna i wąska. Mogło się wydawać, że błądzimy gdzieś po wyludnionych obrzeżach Krety.Tym bardziej, że w tej części wyspy rzadko już trafiamy na ślady cywilizacji, a oznakowanie dróg niemal nie istnieje. Jak się potem okazało faktycznie troszkę zjechaliśmy z naszej trasy, jednak wtedy byliśmy już praktycznie na miejscu. Zatrzymujemy się na chwilę w urokliwej, malutkiej miejscowości Plakias, do której trafiliśmy przypadkiem, aby odetchnąć przed powrotem na właściwą trasę.







Po paru dodatkowych kilometrach nareszcie jesteśmy. Droga była żmudna i naprawdę nic nie wskazywało na to, iż zbliżamy się do celu. Parking jest bardzo prowizoryczny (później mamy nawet problemy z niego wyjechać, ze względu na stromy podjazd i niewielkie możliwości naszego pojazdu). A stąd jeszcze czeka nas długa piesza wędrówka w dół, częściowo po stromych schodkach, a częściowo po kamiennej ścieżce. Po sporym wysiłku docieramy jednak do słynnej plaży Preveli, którą znamy z miejscowych pocztówek i bajkowych zdjęć z naszego przewodnika. Nazwa plaży pochodzi od znajdującego się nieopodal, niewielkiego klasztoru Moni Preveli. Niestety plaża w rzeczywistości nie była wcale tak piękna. Od razu uderza nas widok papierków, butelek, pustych puszek.. po prostu ogromu śmieci. Gaj palmowy nie jest tak urzekający jak ten przy plaży Vai (częściowo spłonął w roku 2010), rzeka wpadająca w tym miejscu do morza jest lodowata, a woda w samym morzu "zagloniona". Wszystko nie tak jakbyśmy się tego spodziewali. Zbyt wysokie oczekiwania? A może po prostu zmęczenie wzięło górę? Padamy wyczerpani na ciepły piasek i tak spędzamy chwilę, regenerując siły w wymownym milczeniu.


(widok z parkingu, Plaża Preveli z lewej)


(gaj palmowy przy Plaży Preveli)


Mimo wszystko ciężko zebrać się z powrotem. Nie tylko ze względu na zmęczenie, ale także z powodu czekającej na nas wspinaczki na parking. Warto w tym miejscu wspomnieć, że istnieje możliwość dotarcia na plaże również rejsem z pobliskich portów (między innymi z odwiedzonego przez nas wcześniej Plakias). My tymczasem żegnamy plaże Preveli bez cienia nostalgii, za to ze sporym poczuciem niedosytu... i właśnie wtedy pada nieśmiała propozycja: "A może Matala?"

Plaża Matala rozsławiona została przez licznie gromadzących się tam w latach 60-tych i 70-tych hipisów, którzy zamieszkiwali wydrążone w pobliskim klifie groty. Dziś mimo wielu turystów, nadal można poczuć klimat tamtych czasów. Szeroka, piękna plaża, zamknięta z jednej strony wysokim klifem robi przeogromne wrażenie, zwłaszcza w czasie zachodu słońca, gdy możemy podziwiać spektakl barw jaki rozgrywa się na horyzoncie.

Odległość jaka dzieli plażę Prevelii od Matalii to ponad 60km. Drogę otaczają pola uprawe.. no właśnie, czego? Słodki, specyficzny zapach, którego nie można pomylić z niczym innym, wypełnia samochód wprawiając nas w zdumienie. Czyżby na Krecie legalnie uprawiano marihuanę? Legalnie nie, ale podobno młodzi mieszkańcy wyspy na uprawach krytych między gajami oliwnymi dorabiają się milionów euro. Zainteresowanych tematem odsyłam do artykułu jaki pojawił się w brytyjskim The Telegraph ;)

Dojeżdżając do Matalii nie mamy wątpliwości, że zbliżamy się do popularnego kurortu. Tuż za witającym nas znakiem z nazwą miejscowości widzimy szeroką, nową jezdnię, z wybrukowanymi chodniczkami po obu stronach i równiutko posadzonymi palmami. Jakże przedziwne uczucie ujrzeć szereg pięknych hoteli z basenami zaraz po wyjechaniu z ciągnących się przez 60km pól uprawnych. Zostawiamy samochód na bezpłatnym parkingu przy samej plaży. Na wejściu wita nas przecudny, kolorowy Volkswagen Transporter - ulubiony bus dzieci kwiatów. Kawałek dalej, siedząc na kamieniu, historie o swym życiu snuje ostatni z hippisów zamieszkujących te okolice. A plaża.. jest przecudna! Nie tylko czysta, ale też szeroka, wyposażona w prysznice ze słodką wodą i przede wszystkim PIĘKNA. Gorąco polecam odwiedzenie tego miejsca, mimo że znajduje się ono dość daleko od centralnych miast wyspy. A może w tym tkwi jego urok?



Stąd aż nie chce się wyjeżdżać. Zostajemy do zachodu słońca, upajając się przepięknym widokiem.

W drodze powrotnej mieliśmy zahaczyć o Heraklion, ale późna pora i puste brzuchy przekonują nas, że czas już wracać. Na miejscu wybieramy się do naszej ulubionej restauracji, gdzie po raz ostatni obsługuje nas zaprzyjaźniony kelner. Na drugi dzień wracamy do Polski.

Kreta to zdecydowanie jedno z moich ulubionych miejsc, które odwiedziłem. Polecam wszystkim jej odwiedzenie, bo myślę, że każdy znajdzie tam coś dla siebie, a przy okazji nie jest to wyjazd bardzo kosztowny, gdy się go dobrze zaplanuje. Ktoś się wybiera?

niedziela, 6 lipca 2014

Pocztówka z wakacji: Kreta - część 1.

       Pierwsze prawdziwie samodzielne, osobiście przeze mnie zaplanowane i opłacone wakacje. Stąd pewnie tak duży sentyment mam teraz do tego miejsca. A dlaczego akurat Kreta? Po dziewięciu miesiącach nauki i trzech naprawdę ciężkiej pracy (przy wacie mineralnej - nie polecam!), jedyne o czym marzyłem to gorąca plaża, fale i piękne słońce (chociaż nie jestem typem turysty - leżakowicza). Gdy długa lista potencjalnych celów podróży zweryfikowana została przez możliwości finansowe i dość późny, wrześniowy termin wyjazdu, najbardziej sensowym wyborem okazała się właśnie grecka wyspa. Wraz z moimi trzema towarzyszkami (tak wiem, szczęściarz ze mnie. Grecy gratulowali mi na każdym kroku) zdecydowaliśmy się samodzielnie zaplanować cały wyjazd, rezygnując z pomocy biur podróży, które w tym czasie nie cieszyły się zbyt dobrą passą. Jak się okazało świetnie poradziliśmy sobie sami... No może z paroma potknięciami, które mimo wszystko dodały beztroskiemu urlopowi wymiaru prawdziwej przygody. Dziś nie wyobrażam sobie innego sposobu podróżowania.

Korzystając z oferty jednego z "tanich przewoźników", pełni werwy i żądni przygód wyruszyliśmy w godzinach wieczornych z lotniskach w Katowicach, aby po niecałych 3 godzinach podróży (jak na europejskie odległości to jednak całkiem sporo) naszym oczom ukazało się pięknie oświetlone wybrzeże miasta Chania. Widok zapierający dech w piersiach można podziwiać przez dłuższą chwilę, gdyż samolot dość długo krąży przed wylądowaniem. Bus z lotniska do centrum miasta to koszt około 2,6 euro. Do naszego hostelu trafiliśmy bez większych problemów, mimo zapadającego mroku. Ze względu na późną porę i zmęczenie po podróży i pieszej wycieczce z bagażami po kocich łbach postanowiliśmy zrezygnować z nocnego podziwiania uroków miasta i czym prędzej położyć się spać.

Następnego dnia budzimy się o świcie, zjadamy śniadanie i ruszamy na dworzec. Tuż za progiem hostelu uderza nas gorące powietrze, nozdrza drażni ostry zapach z rybnego targowiska, a uszy głośni tubylcy. Dopiero teraz możemy przyjrzeć się spalonej słońcem greckiej architekturze, jakże innej od tej w centralnej części Europy. Wszystko to tworzy ten wyjątkowy klimat Grecji, za którym potem będziemy tak tęsknić. Na dworcu kupujemy bilety do Hersonissos -naszej miejscowości docelowej, słynącej z "klimatu sprzyjającego dobrej, wieczornej zabawie". Rada jakiej mogę od razu udzielić osobom, które aspekt ten traktują jako decydujący, a przynajmniej istotny w kwestii wyboru miejsca pobytu na Krecie, jest taka, iż po sezonie miejscowość ta jest właściwie wymarła. O imprezowym charakterze Herssonisos mogliśmy się jedynie domyślać na podstawie długiej promenady, niestety zamkniętych w tym czasie klubów. Warto wziąć to pod uwagę przy planowaniu wyjazdu, gdyż podróż z Chani do Hersonissos to ponad 2 godziny jazdy autobusem (około 160km) i koszt rzędu 16 euro (w jedną stronę). Dużym plusem tej lokalizacji była natomiast wspaniała, niezatłoczona, piaszczysta plaża (co, jak się potem okazało, wcale nie jest tak częste na Krecie) w sąsiedniej miejscowości Malia. Plaża w samym Hersonissos jest bardzo wąska, zatłoczona, zastawiona płatnymi leżakami i żwirowa, a woda niestety dość zabrudzona. Stąd większość czasu spędziliśmy jednak w Malii. Hersonissos natomiast, jak na turystyczną miejscowość przystało, miało nam do zaoferowania szeroki wybór sklepów z przeróżnymi, czasem dziwnymi pamiątkami i malowniczą promenadę ciągnącą się wzdłuż całego nabrzeża wypełnioną restauracjami i tłumem turystów. Na każdym kroku naganiacze w uroczy, a czasem nachalny sposób zapraszają do odwiedzenia ich lokalu. Zaskakujący był fakt, że często rozpoznawali kraj pochodzenia przechodniów i zwracali się do nich w ich ojczystym języku. Jak się okazało po polsku prócz serdecznego "dzień dobry" i "zapraszam" znali oni również parę popularnych w naszym kraju przekleństw. Ciekawe skąd? :P



Już pierwszego dnia spaliłem się na mahoń przez co resztę wakacji musiałem spędzić w cieniu parasola z grubą warstwą kremu z filtrem. Wrześniowe słońce w tej części Grecji wciąż jest bardzo mocne, choć jednocześnie nie doskwierał nam męczący upał, stąd mimo końca sezonu jest to świetna pora na odwiedzenie wyspy.

Jak przystało na prawdziwych poszukiwaczy wrażeń nie przeleżeliśmy całego urlopu na plaży. Po kilku dniach słodkiego lenistwa postanowiliśmy udać się na wschód, aby podziwiać m.in. uroki plaży w Vai (odgrywała ona rolę raju w puszczanej do znudzenia przez ponad dekadę reklamie batona Bounty) oddalonej od Hersonissos o ponad 130 km. Trasę tę pokonaliśmy wynajętym w miejscowej wypożyczalni Nissanem Micra, choć właściciel zdecydowanie odradzał nam tak daleką wycieczkę (dobrze, że go nie posłuchaliśmy). Przestrzegam przed miejscowymi wypożyczalniami, gdyż często nie zapewniają one pełnego ubezpieczenia, a wśród właścicieli roi się od oszustów. My zaryzykowaliśmy i na szczęście nie mieliśmy żadnych kłopotów, jednak cały dzień towarzyszyły nam przeróżne obawy. Droga na drugą stronę wyspy okazała się zadziwiająco górzysta i kręta. Mimo, że wcześniej czytaliśmy o tym w przewodnikach, strome podjazdy i ostre zakręty przy samych krawędziach urwisk mocno nas zaskoczyły. Rada odnośnie samochodu brzmi: nie ma co oszczędzać! Początkowo myśleliśmy o wynajęciu najtańszego, lekkiego, ekonomicznego Matiza. Nie dałby on z pewnością rady. Już Micra miała spore problemy. Polecam również, aby samochód prowadził doświadczony kierowca, który zachowa zimną krew, gdy zza kompletnie niewidocznego zakrętu przy przepaści wyjedzie rozpędzona ciężarówka. Dobrze, że w tamtym czasie nie miałem jeszcze prawa jazdy, bo mimo braku lęku wysokości, kręta droga do miejscowości Sitia, z niedokończoną budową i urwanym w połowie wiaduktem po prawej stronie jezdni, sprawiła iż jako pasażer trzymałem się kurczowo fotela. Pokłony dla Magdy, która świetnie sprawdziła się w roli kierowcy, choć przy słynnym zjeździe do Sitii nie rozglądała się specjalnie i prosiła o niekomentowanie tego co widzimy.

Sitia okazała się przepięknym portem, z szerokim, świetnie zagospodarowanym deptakiem. Zatrzymaliśmy się na kilka zdjęć i deser lodowy dla ochłody. O tak wczesnej porze miasto nie było specjalnie zatłoczone, choć znalezienie miejsca parkingowego skradło nam paręnaście minut.







Po godzinie wyruszyliśmy w dalszą drogę i już po chwili byliśmy na miejscu. Szeroka, piaszczysta plaża w Vai z bujnymi, gęsto rosnącymi palmami i cudownie czystą wodą faktycznie sprawiała, iż poczuliśmy się niczym w raju. Jest tam przepięknie. Ponadto na pobliskim klifie stworzony został punkt widokowy, skąd po pokonaniu licznych, stromych schodków naszym oczom ukazał się widok na całą okolicę. Aż żal schodzić, więc spędzamy tam sporo czasu robiąc setki zdjęć, które i tak nie oddają w pełni tego co widzą nasze oczy.








Po kąpieli w chłodnej, morskiej wodzie musieliśmy niestety wracać, gdyż w drodze powrotnej mieliśmy w planie zawitać jeszcze w miejscowości Ajos Nikolaos, stolicy okręgu Lasiti. Docenienie uroków miasta utrudniło nam niestety ogromne zmęczenie jazdą. Trochę energii odzyskaliśmy dzięki zasmakowaniu greckiego specjału - moussaki (zapiekanego dania na bazie bakłażanu i mięsa mielonego). Grecka kuchnia, którą wcześniej kojarzyłem wyłącznie ze słynną sałatką (która swoją drogą jest tam kompletnie inna, znacznie smaczniejsza), zawładnęła moim podniebieniem i skradła moje serce. Jest stosunkowo lekka i zaskakuje bogactwem smaków mimo swej prostoty.



Pozostając w temacie gastronomii GORĄCO POLECAM spróbowanie (bądź za naszym przykładem pałaszowanie każdego dnia) tamtejszego mrożonego jogurtu greckiego, do którego dodać można kilka z szerokiego wachlarzu przepysznych składników takich jak pokruszone Oreo, roztopiona czekolada czy gęsty, słodki karmel.

Jednego dnia, chcąc zasmakować w greckiej kuchni, każde z nas zamówiło talerz wypełniony różnymi miejscowymi smakołykmi (appetizer sample plate). Jak się okazało jeden talerz byłby wystarczającym posiłkiem dla całej naszej czwórki. Oczywiście każde z nas ostatecznie podołało zjedzeniu wszystkich pyszności, czym w osłupienie wprawiliśmy zaprzyjaźnionego kelnera i pozostałych gości lokalu. Dość szybko pożałowaliśmy naszego obżarstwa, gdy brzuchy nadęły nam się do granic możliwości. Wtedy życie uratowała nam grecka rakija (alkohol sporo mocniejszy od wódki), którą pospiesznie zaserwował nam kelner. Pomogło niemalże natychmiast.

Innym razem skusiłem się natomiast na skosztowanie specjału goszczącego w każdej greckiej karcie dań - jagnięciny (lamb). Polecam wszystkim którzy lubią gumiaste, smakujące niczym mieszanka spoconych stóp i zapachu brudnej owczej sierści kawałki mięsa z warzywami. Po pierwszym kęsie próbujesz sobie wmówić, ze wcale nie jest tak źle. Po drugim nie robisz już kolejnych. Aczkolwiek nie żałuję, że spróbowałem. Przynajmniej wiem, że nie zamówię tego legendarnego specjału już nigdy więcej.


c.d.n.


piątek, 4 lipca 2014

Bo podobno najtrudniej zrobić pierwszy krok..

    Czy znacie ten typ bohatera, który postanawia z dnia na dzień diametralnie zmienić swoje dotychczasowe życie? Najczęściej porzuca on dobrze płatną, aczkolwiek nudną pracę, zrywa wieloletni, ograniczający go związek i/lub przeprowadza się, wyjeżdża w kompletnie nowe miejsce. Czasem wydawać by się mogło, że najtrudniejszym momentem jest podjęcie decyzji o zmianie, a potem już mamy do czynienia z prawdziwą sielanką (oczywiście generalizując i pomijając m.in. filmy typu "jestem uzależniony i wybieram się na odwyk"). Jak się jednak okazuje, często to te pierwsze kroki są jednocześnie tymi najłatwiejszymi, tymi do których podchodzimy z werwą i determinacją. Trudniej natomiast po wyjściu ze swojej tzw. "strefy komfortu" wytrwać w nowej rzeczywistości na tyle długo, aby osiągnąć zamierzony cel. Zapominamy, że tak duże zmiany to częściej proces niż nagła przemiana i raczej powolna wspinaczka na wysoką górę niż jazda chevroletem przez niemiecką autostradę.. W każdym razie tak było w moim przypadku. Wprawdzie nie zrezygnowałem z pracy na stanowisku prezesa międzynarodowej korporacji, ani nie porzuciłem kochającej żony, ale jak na moje niespełna 23 lata, decyzja o niekontynuowaniu studiów (będąc całe życie prymusem marzącym co najmniej o tytule doktora i karierze finansisty w miliardowej korporacji) i przeprowadzce na drugi koniec świata jest w mojej ocenie dość rewolucyjna.

Skąd taki pomysł?

Kiedyś myślałem, że bycie KIMŚ uczyni mnie szczęśliwym. Dziś uważam, że to bycie szczęśliwym sprawi, iż będę naprawdę KIMŚ. Co zmieniło mój pogląd? Może nowe otoczenie, duże miasto i to jakie dało mi możliwości, ludzie i ich aspiracje, ich postrzeganie świata (jakże inne od mojego i tego z którym stykałem się przed rozpoczęciem studiów), zainteresowania, inspiracje. Może wszystko to po trosze miało wpływ na stopniową modyfikację mojego światopoglądu i planów na przyszłość. Ale przede wszystkim zmieniła to ONA (najlepszy przyjaciel jakiego można sobie wyobrazić) i PODRÓŻE. Zaczęło się niewinnie. Wspomniała, że w wakacje zarabia za granicą i stąd może sobie pozwolić na wyjazdy, narty i inne przyjemności. Cóż studentowi więcej do szczęścia potrzeba? Postanowiłem spróbować. Wyjechałem na 10 tygodni. Wcześniej byłem jedynie na Węgrzech z rodzicami, gdy miałem 7 lat, na weekendowej wymianie we Włoszech i na wycieczce klasowej w Pradze. Potem wszystko nabrało większego rozpędu - Holandia, spontaniczna Szwecja, Wielka Brytania, Belgia, Grecja i w końcu Stany Zjednoczone. Podróżowanie całkowicie zawładnęło moim sercem i duszą. Chcę wyjeżdżać dalej, więcej i bez końca.. Poznałem jeszcze więcej ludzi, więcej poglądów i zapragnąłem życia innego, niż to które wcześniej uważałem za spełnienie marzeń.

Postanowiłem, że póki mam chęci, siłę i odwagę (choć różnie to bywa) oraz żadnych większych zobowiązań i właściwie niewiele do stracenia, to postawię wszystko na jedną kartę. Żyje się raz! Rzucam studia (a raczej ich nie kontynuuję) i WYJEŻDŻAM DO AUSTRALII.

Ale zaraz, zaraz.. tak po prostu? Zmiany mogą się dokonywać szybko, nawet w ciągu jednej chwili. W moim przypadku jest to jednak proces, gdyż wyjazd na koniec świata nie jest darmowy (niestety). Stąd praca za granicą. Myślałem: "Rok? Zleci. Co to dla mnie?". W trakcie pojawiają się jednak przeciwności, wątpliwości i potknięcia, których plan nie przewidywał.

Planowałem stworzyć bloga tuż przed wyjazdem i opisywać na nim wrażenia z podróży. Zaczynam jednak pisać w momencie, gdy w połowie drogi, która dotychczas była niczym asfaltowa ścieżka na Morskie Oko (wprawdzie pod górkę, ale pokonywana bez przesadnego heroizmu), pojawia się nagle sporej wielkości ściana i wątpliwości czy podołam się na nią wspiąć. Może jednak wcześniejsze plany i dotychczasowe życie nie były takie złe? Piszę by przetrwać drugą połowę wędrówki i znaleźć odpowiedź na pytanie: Jak wywrócić swoje życie do góry nogami i nie zwariować wisząc głową w dół?