środa, 12 listopada 2014

Holandia na weekend - część druga.

          Drugi dzień Alex w Holandii. W zasadzie post mógłby mieć podtytuł "Mamo wybacz!", chociaż przy możliwościach jakie daje Amsterdam i tak bardzo nie narozrabialiśmy :P Ale zacznijmy od początku..

Wracam do domu po nocnej zmianie o godzinie 7.30. Nastawiam budzik na 11.30.. wstaje o 13.00. Alex podarowała mi dodatkowe półtorej godziny błogiego snu. Chwała jej za to! Dzień zaczynamy bardzo spokojnie. Udajemy się do Zaanse Schans - skansenu w Zaandam - jednej z największych atrakcji turystycznych w Holandii. Rocznie odwiedza to miejsce około 900 tys. turystów. Gdy wysiadam z samochodu mam wrażenie, że przenieśliśmy się w czasie niczym dr Emmett Brown z "Powrotu do przyszłości". Miasteczko zdecydowanie ma swój urok. W jednym miejscu, nad rzeką Zaan skupiona jest sama esencja tego co powszechnie uważa się za "holenderski styl". Aż 8 wiatraków, malutkie domy w kolorze zgniłej zieleni, stoiska z wyrobami tradycyjnymi, młyn, pralnia, muzeum sera, pierwszy sklep, najpopularniejszej obecnie w Holandii  sieci Albert Heijn, drewniaki i wiele, wiele innych.





Same atrakcje, a do tego Holendrzy w strojach z epoki. Szczególnie spodobały mi się damskie nakrycia głów, przypominające naciągnięte babcine pantalony zawiązane pod szyją.  Klimat niesamowity. Swoje pierwsze kroki kieruję oczywiście w stronę sklepiku Albert Heijn (w magazynie tej sieci pracuję już od roku - taka forma lojalności wobec pracodawcy :P ). Wnętrze od razu przywołuje w mojej głowie kadry z filmu "Czekolada". Jak dziecko cieszę się widząc starą wagę, metalowe, zdarte puszki, zakurzone słoje, pożółkły zeszyt z nazwiskami dłużników i co najlepsze.. retro reklamy. No i ten zapach. Aż szkoda wychodzić.




Po odwiedzinach w starodawnym sklepie, którego wystój nijak ma się do dzisiejszego wizerunku ogromnej sieci marketów, udajemy się na spacer dookoła osady. Zadziwiają mnie maleńkie drzwi wejściowe, niziutkie furtki i wąskie uliczki. Szczególnie, że Holendrzy są naprawdę wysocy. Całe Zaanse Schans jest raczej niewielkie, stąd obejście całości wraz z sesją przy wiatrakach nie zajmuje nam zbyt wiele czasu. Próbujemy sera i pałaszujemy przesłodkie drożdżówki. Zachłyśnięci holenderską kulturą wyruszamy do centrum Zaandam, ażeby podziwiać tamtejszy deptak, gdzie klasyczna niderlandzka architektura, którą mogliśmy obserwować przed chwilą, została zaadaptowana na potrzeby współczesnego, nowoczesnego miasta. Efekt jest genialny! Zachwycam się za każdym razem, gdy tu przyjeżdżam,

Wstępujemy na kawę, żeby dodać sobie energii i omówić dalsze plany. Do Amsterdamu wybierzemy się dopiero wieczorem. Na razie wracamy do Krommenie, gdzie wcinamy coś na szybko, odświeżamy się, stroimy. Długa rozmowa przy herbacie i stroopwafels (rodzaj holenderskich ciastek, które kładziemy na wierz kubka, aby pod wpływem gorącego napoju znajdujące się w środku nadzienie - karmel, miód czy masełko z cukrem - rozpłynęło się, dając nam cudowny przysmak :P ) okropnie nas rozleniwia. Ale nie przesiedzimy przecież wieczoru w domu jak stare dziadki. Ruszamy, wprawdzie z opóźnieniem, zdobywać Amsterdam nocą! ...

Przygodę zaczynamy od spaceru  z winem pod pachą w miejsce które odkryłem kiedyś przez przypadek i się w nim zakochałem. Dzielnica Jordan, bardzo blisko De Dam, dosłownie 15 minut piechotą. Jedna z droższych i bardziej prestiżowych dzielnic Amsterdamu. Nie ma tu tłumów turystów, kanały są pięknie oświetlone, kamienice cudowne, spokój i cisza. Siadamy nad brzegiem kanału przy ulicy Lauriergracht. Tu możemy bez obaw napić się wina (choć nie jest do dozwolone, to kto nas tu widzi), porozmawiać o życiu i jednocześnie napawać się niesamowitym widokiem miasta skąpanego w nieśmiałym świetle latarni. Dodatkowo dzięki temu, że Holendrzy nie zasłaniają okien, możemy zachwycać się genialnym wystrojem kamienic po drugiej stronie kanału. Szczególnie do gustu przypadło mi mieszkanie, którego całe piętro stanowiła biblioteka z półkami po sam sufit zapełnionymi książkami. Kiedyś tak będę miał.. na razie widok musi mi wystarczyć. Polecam zapuszczenie się w te okolice, gdyż tutaj można odkryć tą bardziej romantyczną, artystyczną i mniej komercyjną niż pozostałe część miasta.

Po opróżnieniu butelki wina, wracamy w świetnych humorach do centrum. Przystanek: Coffeeshop Abraxas (http://abraxas.tv/). W Amsterdamie jest mnóstwo coffeeshopów. Właściwie z każdej mniejszej uliczki dociera do nas specyficzny zapach marihuany. Abraxas podoba mi się jednak najbardziej ze względu na jego wystrój i atmosferę. No i fakt, że w ofercie ma prócz zwykłego haszyszu i marihuany również space cakes: brownie i muffinki. Kupujemy jednego jointa i kawałek ciastka. Zapalamy. Droga wyboista, bo Alex nie bardzo potrafi się zaciągnąć. Zmęczyliśmy jakoś jointa i wyruszyliśmy w plener pałaszować ciastko. Siadamy w samym centrum De Dam. Ściągamy folie z naszego wypieku, rozrywamy ciacho na pół i wcinamy ze smakiem.



Ciastko jest przepysznie czekoladowe. Mógłbym zjeść całą blachę, gdyby nie fakt, że jedno brownie zawiera około 0,5 grama haszyszu. Po zjedzeniu zerkamy na zerwaną w pośpiechu folię, a tam po oczach bije wręcz napis "Warning! Warning! Warning!"... dalej czytamy:

"This product contains 0,5 gr cannabis. In order to avoid eating too much! Start with a small piece and wait (45-90 min.) for the effect".

Hmmm.. no cóż.

Po przeczytaniu, nie wiem czy za sprawą siły sugestii czy faktycznego działania narkotyku, wybuchnęliśmy śmiechem. Dawno tak nie płakałem. O uspokojeniu się nie było mowy. Gdy jedno z nas trochę spoważniało, drugie przypominało mu o napisie i salwy śmiechu rozpoczynały się na nowo. Kalorie z brownie spalone na bank! Zbieramy się z trudem i ruszamy w stronę Red Light District, aby przekonać się czy po zmroku zaoferuje nam ciekawsze wrażenia niż za dnia. Już zbliżając się w okolice słynnej dzielnicy,odruchowo łapiemy się za portfele, bo tłum turystów jest przerażający. Co chwile ktoś nas szturcha, ktoś zaczepia. "Przypadkowy" przechodzień szepcze w naszą stronę: "Do you want LSD?" i po chwili znika w tłumie. Wreszcie docieramy do centrum rozpusty. Czerwone światła biją po oczach. Tym razem niemal wszystkie okna są poodsłaniane, a za szybami do wybory do koloru (dosłownie!).. Europa Wschodnia, Azja, Ameryka Południowa.. zapewne każdy kontynent ma swoją reprezentację. O gustach dyskutować podobno nie należy, ale ciężko nie zauważyć, że o tej porze dziewczyny są zdecydowanie atrakcyjniejsze (i sporo młodsze) od pań, które mogliśmy tu spotkać wczoraj. Mimo to nie zatrzymujemy się przy żadnym stanowisku. Nieco chwiejnym krokiem staramy się sprawnie wyprzedzać rzesze mężczyzn zapatrzonych w szklane drzwi. Mam nadzieje, że nie takie szklane domy miał na myśli Żeromski w swej powieści :P Kierujemy się w stronę pałacu, gdzie umówiliśmy się z moją dawną znajomą i jej chłopakiem. Docieramy na miejsce. Czekamy na ławce. Stan euforii przeszedł. Dochodzimy powoli do siebie. Zaczyna kropić, więc udajemy się do pobliskiego pubu. Tam dostaję telefon, że Ola czeka w umówionym miejscu. Od razu ją poznaję. Krótkie przywitanie, rozmowa o niczym.. i wtedy właśnie wybuchamy z Alex śmiechem po raz drugi. Czyżby minęło 90min? Nie potrafimy się powstrzymać, płaczemy, nie możemy wytłumaczyć towarzyszom co się z nami dzieje. Domyślają się o co chodzi i w zazdrości ciągną nas do coffeeshopa. My po drodze odzyskujemy równowagę, po czym dostrzegam sklep z ananasami i ponownie zanoszę się śmiechem. Już nie mam siły, policzki cierpną, ale śmieję się dalej. Towarzyszymy naszej słodkiej parze, która zwraca się do siebie jak 50-letnie małżeństwo, aczkolwiek nie prowadzimy rozmowy. Jesteśmy nieobecni. Po chwili okazuje się, że musimy już wychodzić, bo zbliża się 1.00 w nocy. Czas wracać do domu. W drodze na dworzec gubimy (przypadkiem czy celowo?) eskortę. Wsiadamy do pociągu. Chwilę rozmawiamy o kompletnych głupotach. Nagle łapie nas senność. Na zmianę przysypiamy pilnując jednak, żeby nie przegapić naszej stacji. Ciężko podnieść zmęczone powieki. Po kolejnych 2 godzinach okazuje się, że minęło raptem 5 minut, a my cały czas nie odjechaliśmy z peronu w Amsterdamie. Najdłuższa podróż mojego życia! W końcu odjeżdżamy. Tym razem naprawdę. Droga nie ma końca, ale ostatecznie docieramy do domu. Padamy jak kłody na łóżka. Jutro Rotterdam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz