sobota, 13 września 2014

Holandia na weekend - część pierwsza.

    Obiecałem, że zdam relację z tej wyprawy oraz odpowiem na pytanie czy weekend wystarczy na pełną wrażeń wizytę w Holandii. Na moje szczęście nie sprecyzowałem kiedy dokładnie napiszę sprawozdanie z owej wycieczki, bo jak się okazało potrzebowałem aż miesiąca, aby po wizycie Alex (15.08-18.08) dojść do siebie, zasiąść ponownie przed laptopem i sklecić choć parę sensownych zdań. Amsterdam jak zwykle nie zawiódł.

    Piątek, godz. 11:21, Amsterdam Central Station, peron 5a. Po paru chwilach odnajduję w tłumie Alex, która chwile wcześniej przyjechała do Amsterdamu autobusem prosto z Eindhoven, dokąd przyleciała tanimi liniami z Wrocławia. Połączenie świetne, po drodze bez żadnych problemów i do tego znakomita cena. Cud, miód i orzeszki.

    Pierwszym punktem do którego się udajemy jest przechowalnia bagaży. Za 5 euro (płatność kartą) możecie zostawić bagaż na 24h. Świetny sposób na pozbycie się zbędnych klamotów, z którymi zwiedzanie byłoby zdecydowanie mniej komfortowe. Wyzwoleni spod ciężaru, wraz z nurtem rzeki turystów udajemy się w stronę Pałacu Królewskiego. Zaskoczony słonecznym dniem, chwalę pogodę. Dosłownie 5 minut później następuje urwanie chmury. Ehhh..  ta Holandia. Postanawiamy przeczekać ulewę w najstarszym muzeum seksu w Europie. W końcu muzeum to muzeum. Właściwie nie wiem czego spodziewałem się wchodząc tam, stąd ciężko mi też powiedzieć czy jestem bardziej zafascynowany czy zawiedziony tą wystawą. Na pewno było to osobliwe miejsce i dość dziwne doświadczenie. Ekspozycja składa się głównie z nagich obrazów i zdjęć (najstarsze z roku 1900). Jedno co wiem na pewno po obejrzeniu wystawy, to fakt, że ludzie byli kiedyś tam samo zboczeni jak i teraz :P Na przestrzeni lat zmienił się natomiast zdecydowanie kanon kobiecego piękna, co można świetnie zaobserwować oglądając ułożone chronologicznie fotografie. W muzeum znajdują się również przeróżne eksponaty takie jak stare prezerwatywy, gorsety, pasy cnoty, pejcze i inne mniej czy bardziej hardcorowe zabawki erotyczne.





Wstęp to raptem 4 euro, więc można tam się udać nie ryzykując bankructwem, choć nie uważam, aby był to obowiązkowy punkt na mapie Amsterdamu. Nam jednak odwiedziny w tym miejscu się opłaciły, gdyż po wyjściu przywitało nas ponownie słońce. Pozostając pod wrażeniem wystawy ruszamy dalej..

Przecinamy Dam Plein (Plac Dam), czyli jedno z ważniejszych miejsc w Amsterdamie, gdyż to tutaj znajduje się pałac królewski i to na tym placu odbywa się wiele wydarzeń kulturalnych. W Dzień Króla (od roku 2013 przypada on 27. kwietnia) miejsce to było zatłoczone przez tłumy Holendrów, ale również turystów żądnych zabawy. Rozstawiono tu wówczas karuzele, zbudowano boisko do piłki plażowej, a wokół roiło się od budek ze słodyczami, popcornem czy innymi smakołykami. My rzucamy tylko okiem na mało urodziwy pałac, robimy parę zdjęć i idziemy dalej w kierunku Rembrandtplein.




 Po drodze decydujemy się jednak na mały przystanek w kawiarni Blue (http://www.blue-amsterdam.nl/), która znajduje się na ostatnim piętrze malutkiego centrum handlowego. Widok jest świetny. Zabudowa Amsterdamu jest dość niska więc nic nam nie zasłania panoramy miasta. Możemy rozkoszować się rozmową, kawą i Amsterdamem jednocześnie.







Następny punkt to miejsce, które bardzo lubię - The American Book Center znajdujące się przy Spui 12. Trzy piętra zapełnione od podłogi po sufit anglojęzycznymi książkami. Brytyjski akcent można usłyszeć tu na każdym kroku. Szybko wracamy jednak do wędrówki, gdyż czas mamy ograniczony (tego dnia musiałem iść do pracy na nocną zmianę :/ ).

Docieramy do Rembrandtplein, w którego centrum stoi okazały posąg holenderskiego malarza, a wokół znajdują się kawiarnie, restauracje i słynny coffeeshop "Smokey", o którym wspominałem we wcześniejszym wpisie. Zazwyczaj miejsce to tętni życiem, na trawie rozłożone są maty, na których siedzą rzesze ludzi w każdym wieku. Nawet krzesełka w piwnych ogródkach okolicznych restauracji są skierowane w stronę centrum. Wszystko to tworzy niesamowity klimat. Tym razem było trochę skromniej. Zapewne ze względu na stosunkowo wczesną godzinę. Mimo to specyficznej atmosfery nie brakuje, a to za sprawą młodego grajka wokół którego już zaczynali zbierać się gapie zainteresowani jego muzyką.






My mimo wszystko udajemy się dalej, do Magere Brug, dosłownie "chudego mostu". Mimo swych niewielkich rozmiarów robi niesamowite wrażenie. Świetnie pasuje do otaczających go kamienic, tworząc obrazek znany nam z pocztówek. Cóż więcej pisać.. to trzeba zobaczyć!







Teraz czeka nas dość dłuuuugi spacer do Rijksmuseum, a raczej (gdyż nie jesteśmy koneserami sztuki) do parku przy nim, gdzie znajduje się słynny napis "I AMSTERDAM". Osobom które bardziej niż ja interesują się sztuką polecam wstąpienie do muzeum, a także zawitanie do pobliskiego Muzeum van Gogha czy Stedelijk Museum. Wcześniej radzę jednak zakupić "I AMSTERDAM CityCard", która zapewnia wiele zniżek (także na komunikację miejską), gdyż w przeciwnym razie wycieczka po holenderskiej stolicy może się okazać bardzo kosztowna.
Pod sporym napisem stojącym na wprost głównej bramy Rijksmuseum zawsze gromadzą się tłumy turystów, tak więc o samotne zdjęcie z bliska dość trudno. Często odbywają się tutaj również różne występy czy happeningi. My trafiliśmy na pokaz break-dance.



 (selfie z rowerem w Amsterdamie musi być :P )


Nieco dalej kolejny artysta, tym razem muzyk grający na przedziwnym instrumencie, kształtem przypominający ogromny wok z pokrywką.





To miasto naprawdę żyje sztuką. Całkowitej pewności w tej kwestii nabraliśmy, gdy trafiliśmy do Vondelpark. Sporego parku miejskiego, w którym roiło się od różnego rodzaju artystycznych instalacji. Mi najbardziej spodobał się ogromnych rozmiarów kubełek KFC (ciekawe dlaczego :P ).. takie rzeczy tylko w Amsterdamie ;)





     Ze względu na dość późną godzinę, postanowiliśmy powoli wracać w stronę centrum. Po drodze odwiedziliśmy tutejsze Hard Rock Cafe, które zawiodło nas brakiem kręcącej się przed wejściem gitary elektrycznej, oraz targ kwiatowy (Bloemenmarkt), który znajduje się przy jednym z najstarszych kanałów w mieście - Singel. Z jednej strony wąskiej uliczki są ciasno ustawione namioty z cebulkami kwiatów, głównie tulipanów (ale nie tylko), a z drugiej znajdują się sklepiki z przeróżnymi pamiątkami. Nam jednak najbardziej spodobał się całoroczny sklep bożonarodzeniowy z uśmiechniętym Mikołajem przed wejściem. Jakby ktoś postanowił wystroić choinkę w maju, to już wie gdzie może udać się po świąteczne dekoracje.

   Po drodze mała przerwa na Ben&Jerry ... mniam!




    Do centrum doszliśmy dość szybko, do pociągu mamy jeszcze 1,5h, stąd postanawiamy odwiedzić jeszcze Red Light District. Głównie po to, aby móc później porównać jak zmienia się to miejsce gdy zapada zmrok. Za dnia tę osobliwą ulicę można z łatwością przeoczyć, gdyż większość "stanowisk" z uroczymi paniami jest nieczynna. Nieliczne prostytutki kryją się w bocznych, węższych uliczkach. Jak się okazuję nie jest to najlepsza pora na podziwianie ewentualnych wdzięków stojących za szybami kobiet. O tej godzinie wartę pełnią te raczej mniej urodziwe niewiasty oraz kobiety, które delikatnie mówiąc, najlepsze lata (i rozmiar) mają już daaaawno za sobą. Szybko kończymy spacer po Dzielnicy Czerwonych Latarni, odbieramy nasz bagaż i wracamy pociągiem do Krommenie, gdzie mieszkam. Prysznic, kolacja i Alex idzie spać, a ja grzecznie do pracy na nocną zmianę.

Tak minął pierwszy dzień. Widzieliśmy bardzo dużo, choć czasu było niewiele. Nazajutrz odkrywaliśmy nieco inne uroki tego miasta, ale o tym w kolejnej części..



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz