piątek, 4 lipca 2014

Bo podobno najtrudniej zrobić pierwszy krok..

    Czy znacie ten typ bohatera, który postanawia z dnia na dzień diametralnie zmienić swoje dotychczasowe życie? Najczęściej porzuca on dobrze płatną, aczkolwiek nudną pracę, zrywa wieloletni, ograniczający go związek i/lub przeprowadza się, wyjeżdża w kompletnie nowe miejsce. Czasem wydawać by się mogło, że najtrudniejszym momentem jest podjęcie decyzji o zmianie, a potem już mamy do czynienia z prawdziwą sielanką (oczywiście generalizując i pomijając m.in. filmy typu "jestem uzależniony i wybieram się na odwyk"). Jak się jednak okazuje, często to te pierwsze kroki są jednocześnie tymi najłatwiejszymi, tymi do których podchodzimy z werwą i determinacją. Trudniej natomiast po wyjściu ze swojej tzw. "strefy komfortu" wytrwać w nowej rzeczywistości na tyle długo, aby osiągnąć zamierzony cel. Zapominamy, że tak duże zmiany to częściej proces niż nagła przemiana i raczej powolna wspinaczka na wysoką górę niż jazda chevroletem przez niemiecką autostradę.. W każdym razie tak było w moim przypadku. Wprawdzie nie zrezygnowałem z pracy na stanowisku prezesa międzynarodowej korporacji, ani nie porzuciłem kochającej żony, ale jak na moje niespełna 23 lata, decyzja o niekontynuowaniu studiów (będąc całe życie prymusem marzącym co najmniej o tytule doktora i karierze finansisty w miliardowej korporacji) i przeprowadzce na drugi koniec świata jest w mojej ocenie dość rewolucyjna.

Skąd taki pomysł?

Kiedyś myślałem, że bycie KIMŚ uczyni mnie szczęśliwym. Dziś uważam, że to bycie szczęśliwym sprawi, iż będę naprawdę KIMŚ. Co zmieniło mój pogląd? Może nowe otoczenie, duże miasto i to jakie dało mi możliwości, ludzie i ich aspiracje, ich postrzeganie świata (jakże inne od mojego i tego z którym stykałem się przed rozpoczęciem studiów), zainteresowania, inspiracje. Może wszystko to po trosze miało wpływ na stopniową modyfikację mojego światopoglądu i planów na przyszłość. Ale przede wszystkim zmieniła to ONA (najlepszy przyjaciel jakiego można sobie wyobrazić) i PODRÓŻE. Zaczęło się niewinnie. Wspomniała, że w wakacje zarabia za granicą i stąd może sobie pozwolić na wyjazdy, narty i inne przyjemności. Cóż studentowi więcej do szczęścia potrzeba? Postanowiłem spróbować. Wyjechałem na 10 tygodni. Wcześniej byłem jedynie na Węgrzech z rodzicami, gdy miałem 7 lat, na weekendowej wymianie we Włoszech i na wycieczce klasowej w Pradze. Potem wszystko nabrało większego rozpędu - Holandia, spontaniczna Szwecja, Wielka Brytania, Belgia, Grecja i w końcu Stany Zjednoczone. Podróżowanie całkowicie zawładnęło moim sercem i duszą. Chcę wyjeżdżać dalej, więcej i bez końca.. Poznałem jeszcze więcej ludzi, więcej poglądów i zapragnąłem życia innego, niż to które wcześniej uważałem za spełnienie marzeń.

Postanowiłem, że póki mam chęci, siłę i odwagę (choć różnie to bywa) oraz żadnych większych zobowiązań i właściwie niewiele do stracenia, to postawię wszystko na jedną kartę. Żyje się raz! Rzucam studia (a raczej ich nie kontynuuję) i WYJEŻDŻAM DO AUSTRALII.

Ale zaraz, zaraz.. tak po prostu? Zmiany mogą się dokonywać szybko, nawet w ciągu jednej chwili. W moim przypadku jest to jednak proces, gdyż wyjazd na koniec świata nie jest darmowy (niestety). Stąd praca za granicą. Myślałem: "Rok? Zleci. Co to dla mnie?". W trakcie pojawiają się jednak przeciwności, wątpliwości i potknięcia, których plan nie przewidywał.

Planowałem stworzyć bloga tuż przed wyjazdem i opisywać na nim wrażenia z podróży. Zaczynam jednak pisać w momencie, gdy w połowie drogi, która dotychczas była niczym asfaltowa ścieżka na Morskie Oko (wprawdzie pod górkę, ale pokonywana bez przesadnego heroizmu), pojawia się nagle sporej wielkości ściana i wątpliwości czy podołam się na nią wspiąć. Może jednak wcześniejsze plany i dotychczasowe życie nie były takie złe? Piszę by przetrwać drugą połowę wędrówki i znaleźć odpowiedź na pytanie: Jak wywrócić swoje życie do góry nogami i nie zwariować wisząc głową w dół?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz