piątek, 18 lipca 2014

Pocztówka z wakacji: Kreta - część 2

   Obowiązkowymi punktami każdej wyprawy na Kretę powinny być dwie przepiękne laguny: Balos i Elafonissi. Wspaniałe zdjęcia i wręcz poetyckie opisy obu pozycji  można znaleźć w każdym przewodniku czy na stronach internetowych poświęconych greckiej wyspie. Nie powinno więc nikogo dziwić, iż od samego początku właśnie te dwa miejsca stanowiły główny, poza wypoczynkowym, cel naszej podróży.




    Nikogo kto zna nasze szczęście i zdolności, nie powinno natomiast zaskoczyć, iż ostatecznie do obu miejsc nie dotarliśmy i wciąż znamy je wyłącznie ze wspomnianych zdjęć w przewodniku. Dlaczego? Złożyło się na to, jak zazwyczaj to bywa wiele czynników. Przede wszystkim Balos znajduje się niemal 100km dalej od Hersonissos niż plaża Vai. Planując urlop ta różnica nie wydawała nam się specjalnie znacząca, jednak po wyprawie na wschód wyspy zmieniliśmy nieco zdanie. Tak daleka trasa, zwłaszcza z jednym kierowcą, atrakcjami jakie zapewniają kreteńskie drogi i żarem lejącym się z nieba, wydała nam się zbyt męcząca jak na tak krótki pobyt. Wciąż jednak zdeterminowani odwiedzić zachodnią część wyspy postanowiliśmy, iż najlepszym rozwiązaniem będzie skorzystanie z oferty któregoś ze znajdujących się w Hersonissos biur podróży, tym bardziej, że każdego dnia wręcz tonęliśmy pod stertą ulotek reklamujących wycieczki w różne zakątki Krety. Jedną z takich ulotek, otrzymaliśmy od przesympatycznej Ukrainki mieszkającej od kilku lat na Krecie. Jak się okazało jej biuro nazajutrz organizowało wyjazd autokarem właśnie na Balos w całkiem przystępnej cenie. Pełni nadziei, ale również wątpliwości (jakoś średnio ufaliśmy wszelkim greckim biznesom) wpłaciliśmy zaliczki i zadowoleni z obrotu sprawy udaliśmy się na kolację. Następnego dnia stawiliśmy się posłusznie o wyznaczonej godzinie przed siedzibą biura podróży. Było otwarte, nie zbankrutowało, nadal pracowała w nim poznana dzień wcześniej Ukrainka. Odetchnęliśmy z ulgą. Nie na długo.. Okazało się, iż wyjazd został odwołany. Jak nas poinformowano z powodu sztormu (?!). Z rozmowy szybko jednak wywnioskowaliśmy, iż prawdziwym powodem był po prostu brak wystarczającej ilości chętnych. Ech... co za pech! Dlatego właśnie nie chcieliśmy korzystać z "pomocy" biur podróży. No cóż.. przynajmniej jest powód aby na Kretę kiedyś wrócić.

Ale co teraz? Następnego dnia mieliśmy już wracać do Polski, a nie chcieliśmy po prostu przeleżeć kolejnego dnia na plaży. Postanawiamy spontanicznie wyruszyć w trasę na południe.

NOWY CEL: Plaża Preveli.

Mamy niewiele czasu na zorganizowanie transportu.Tym razem nie ryzykujemy i wybieramy droższą, ale zagraniczną wypożyczalnię samochodów. Pełne ubezpieczenie i znana marka znacząco podnosi cenę dostępnych aut, stąd zmuszeni jesteśmy wybrać najtańszego Matiza. Na szczęście centralna część wyspy, a przynajmniej jej drogi okazują się znacznie łagodniejsze niż wschód i dajemy radę pokonać trasę bez większych niespodzianek.

     Naszym pierwszym przystankiem jest Rethymnon - trzecie co do wielkości miasto na Krecie i stolica obszaru administracyjnego o tej samej nazwie. Zatrzymujemy się głównie dlatego, że miasto znajduje się akurat na naszej drodze. Nie da się jednak ukryć, że miejscowość ta jest niezwykle urokliwa. Ciasna, grecka zabudowa, malownicze, wąskie uliczki wśród których już po chwili się gubimy, przekonują nas, iż przystanek tutaj był dobrym wyborem. Deptak wzdłuż plaży prowadzi nas do ruin weneckiej fortecy, w której obecnie mieści się muzeum archeologiczne. Po minięciu bramy budowli, niemal przenosimy się w czasie. Tutaj faktycznie czuję, że jestem w Grecji, zwłaszcza że nad moją głową trzepocze znacznych rozmiarów biało-niebieska flaga. Warto odwiedzić to miejsce również ze względu na świetny widok na miasto i jego okolice.










Po spacerze i małej sesji zdjęciowej schodzimy w dół, w głąb miasta, gdzie w poszukiwaniu ochłody w upalny dzień (mimo wczesnej pory jest już naprawdę gorąco) zatrzymujemy się w kawiarence, aby napić się Frappuccino. Jest to wręcz idealny sposób na orzeźwienie dla miłośników kawy. Następnie wracamy do samochodu i ruszamy dalej w kierunku plaży Preveli.

Początkowo droga jest trochę nudna, teren jak na Kretę dość płaski. Jednak im dalej w głąb wyspy, tym wyższe masywy górskie ukazywały się naszym oczom. Nic dziwnego, zważywszy na fakt, iż właśnie w centralnej części wyspy znajduje się jej najwyższy szczyt - Psilortis (2456 m n.p.m.), góra niewiele niższa od polskich Rysów (2499 m n.p.m.). Niesamowite widoki odkrył przed nami ciągnący się przez około 3 kilometry Wąwóz Kourtaliotiko (zwany również Asomatos), którego szerokość w niektórych miejscach jest niewiele większa od szerokości jezdni. Nie polecam przejażdżki osobom cierpiącym na klaustrofobię. Momentami miałem wrażenie, że skalne ściany przesuwają się ku jezdni. W samym sercu wąwozu znajduje się niewielki, żwirowy parking, dzięki czemu możemy spokojnie (w towarzystwie silnego wiatru ) podziwiać uroki tego miejsca.


..a to nasza wyścigówka :)



Z każdym następnym kilometrem droga staje się bardziej wiejska, nierówna i wąska. Mogło się wydawać, że błądzimy gdzieś po wyludnionych obrzeżach Krety.Tym bardziej, że w tej części wyspy rzadko już trafiamy na ślady cywilizacji, a oznakowanie dróg niemal nie istnieje. Jak się potem okazało faktycznie troszkę zjechaliśmy z naszej trasy, jednak wtedy byliśmy już praktycznie na miejscu. Zatrzymujemy się na chwilę w urokliwej, malutkiej miejscowości Plakias, do której trafiliśmy przypadkiem, aby odetchnąć przed powrotem na właściwą trasę.







Po paru dodatkowych kilometrach nareszcie jesteśmy. Droga była żmudna i naprawdę nic nie wskazywało na to, iż zbliżamy się do celu. Parking jest bardzo prowizoryczny (później mamy nawet problemy z niego wyjechać, ze względu na stromy podjazd i niewielkie możliwości naszego pojazdu). A stąd jeszcze czeka nas długa piesza wędrówka w dół, częściowo po stromych schodkach, a częściowo po kamiennej ścieżce. Po sporym wysiłku docieramy jednak do słynnej plaży Preveli, którą znamy z miejscowych pocztówek i bajkowych zdjęć z naszego przewodnika. Nazwa plaży pochodzi od znajdującego się nieopodal, niewielkiego klasztoru Moni Preveli. Niestety plaża w rzeczywistości nie była wcale tak piękna. Od razu uderza nas widok papierków, butelek, pustych puszek.. po prostu ogromu śmieci. Gaj palmowy nie jest tak urzekający jak ten przy plaży Vai (częściowo spłonął w roku 2010), rzeka wpadająca w tym miejscu do morza jest lodowata, a woda w samym morzu "zagloniona". Wszystko nie tak jakbyśmy się tego spodziewali. Zbyt wysokie oczekiwania? A może po prostu zmęczenie wzięło górę? Padamy wyczerpani na ciepły piasek i tak spędzamy chwilę, regenerując siły w wymownym milczeniu.


(widok z parkingu, Plaża Preveli z lewej)


(gaj palmowy przy Plaży Preveli)


Mimo wszystko ciężko zebrać się z powrotem. Nie tylko ze względu na zmęczenie, ale także z powodu czekającej na nas wspinaczki na parking. Warto w tym miejscu wspomnieć, że istnieje możliwość dotarcia na plaże również rejsem z pobliskich portów (między innymi z odwiedzonego przez nas wcześniej Plakias). My tymczasem żegnamy plaże Preveli bez cienia nostalgii, za to ze sporym poczuciem niedosytu... i właśnie wtedy pada nieśmiała propozycja: "A może Matala?"

Plaża Matala rozsławiona została przez licznie gromadzących się tam w latach 60-tych i 70-tych hipisów, którzy zamieszkiwali wydrążone w pobliskim klifie groty. Dziś mimo wielu turystów, nadal można poczuć klimat tamtych czasów. Szeroka, piękna plaża, zamknięta z jednej strony wysokim klifem robi przeogromne wrażenie, zwłaszcza w czasie zachodu słońca, gdy możemy podziwiać spektakl barw jaki rozgrywa się na horyzoncie.

Odległość jaka dzieli plażę Prevelii od Matalii to ponad 60km. Drogę otaczają pola uprawe.. no właśnie, czego? Słodki, specyficzny zapach, którego nie można pomylić z niczym innym, wypełnia samochód wprawiając nas w zdumienie. Czyżby na Krecie legalnie uprawiano marihuanę? Legalnie nie, ale podobno młodzi mieszkańcy wyspy na uprawach krytych między gajami oliwnymi dorabiają się milionów euro. Zainteresowanych tematem odsyłam do artykułu jaki pojawił się w brytyjskim The Telegraph ;)

Dojeżdżając do Matalii nie mamy wątpliwości, że zbliżamy się do popularnego kurortu. Tuż za witającym nas znakiem z nazwą miejscowości widzimy szeroką, nową jezdnię, z wybrukowanymi chodniczkami po obu stronach i równiutko posadzonymi palmami. Jakże przedziwne uczucie ujrzeć szereg pięknych hoteli z basenami zaraz po wyjechaniu z ciągnących się przez 60km pól uprawnych. Zostawiamy samochód na bezpłatnym parkingu przy samej plaży. Na wejściu wita nas przecudny, kolorowy Volkswagen Transporter - ulubiony bus dzieci kwiatów. Kawałek dalej, siedząc na kamieniu, historie o swym życiu snuje ostatni z hippisów zamieszkujących te okolice. A plaża.. jest przecudna! Nie tylko czysta, ale też szeroka, wyposażona w prysznice ze słodką wodą i przede wszystkim PIĘKNA. Gorąco polecam odwiedzenie tego miejsca, mimo że znajduje się ono dość daleko od centralnych miast wyspy. A może w tym tkwi jego urok?



Stąd aż nie chce się wyjeżdżać. Zostajemy do zachodu słońca, upajając się przepięknym widokiem.

W drodze powrotnej mieliśmy zahaczyć o Heraklion, ale późna pora i puste brzuchy przekonują nas, że czas już wracać. Na miejscu wybieramy się do naszej ulubionej restauracji, gdzie po raz ostatni obsługuje nas zaprzyjaźniony kelner. Na drugi dzień wracamy do Polski.

Kreta to zdecydowanie jedno z moich ulubionych miejsc, które odwiedziłem. Polecam wszystkim jej odwiedzenie, bo myślę, że każdy znajdzie tam coś dla siebie, a przy okazji nie jest to wyjazd bardzo kosztowny, gdy się go dobrze zaplanuje. Ktoś się wybiera?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz