niedziela, 6 lipca 2014

Pocztówka z wakacji: Kreta - część 1.

       Pierwsze prawdziwie samodzielne, osobiście przeze mnie zaplanowane i opłacone wakacje. Stąd pewnie tak duży sentyment mam teraz do tego miejsca. A dlaczego akurat Kreta? Po dziewięciu miesiącach nauki i trzech naprawdę ciężkiej pracy (przy wacie mineralnej - nie polecam!), jedyne o czym marzyłem to gorąca plaża, fale i piękne słońce (chociaż nie jestem typem turysty - leżakowicza). Gdy długa lista potencjalnych celów podróży zweryfikowana została przez możliwości finansowe i dość późny, wrześniowy termin wyjazdu, najbardziej sensowym wyborem okazała się właśnie grecka wyspa. Wraz z moimi trzema towarzyszkami (tak wiem, szczęściarz ze mnie. Grecy gratulowali mi na każdym kroku) zdecydowaliśmy się samodzielnie zaplanować cały wyjazd, rezygnując z pomocy biur podróży, które w tym czasie nie cieszyły się zbyt dobrą passą. Jak się okazało świetnie poradziliśmy sobie sami... No może z paroma potknięciami, które mimo wszystko dodały beztroskiemu urlopowi wymiaru prawdziwej przygody. Dziś nie wyobrażam sobie innego sposobu podróżowania.

Korzystając z oferty jednego z "tanich przewoźników", pełni werwy i żądni przygód wyruszyliśmy w godzinach wieczornych z lotniskach w Katowicach, aby po niecałych 3 godzinach podróży (jak na europejskie odległości to jednak całkiem sporo) naszym oczom ukazało się pięknie oświetlone wybrzeże miasta Chania. Widok zapierający dech w piersiach można podziwiać przez dłuższą chwilę, gdyż samolot dość długo krąży przed wylądowaniem. Bus z lotniska do centrum miasta to koszt około 2,6 euro. Do naszego hostelu trafiliśmy bez większych problemów, mimo zapadającego mroku. Ze względu na późną porę i zmęczenie po podróży i pieszej wycieczce z bagażami po kocich łbach postanowiliśmy zrezygnować z nocnego podziwiania uroków miasta i czym prędzej położyć się spać.

Następnego dnia budzimy się o świcie, zjadamy śniadanie i ruszamy na dworzec. Tuż za progiem hostelu uderza nas gorące powietrze, nozdrza drażni ostry zapach z rybnego targowiska, a uszy głośni tubylcy. Dopiero teraz możemy przyjrzeć się spalonej słońcem greckiej architekturze, jakże innej od tej w centralnej części Europy. Wszystko to tworzy ten wyjątkowy klimat Grecji, za którym potem będziemy tak tęsknić. Na dworcu kupujemy bilety do Hersonissos -naszej miejscowości docelowej, słynącej z "klimatu sprzyjającego dobrej, wieczornej zabawie". Rada jakiej mogę od razu udzielić osobom, które aspekt ten traktują jako decydujący, a przynajmniej istotny w kwestii wyboru miejsca pobytu na Krecie, jest taka, iż po sezonie miejscowość ta jest właściwie wymarła. O imprezowym charakterze Herssonisos mogliśmy się jedynie domyślać na podstawie długiej promenady, niestety zamkniętych w tym czasie klubów. Warto wziąć to pod uwagę przy planowaniu wyjazdu, gdyż podróż z Chani do Hersonissos to ponad 2 godziny jazdy autobusem (około 160km) i koszt rzędu 16 euro (w jedną stronę). Dużym plusem tej lokalizacji była natomiast wspaniała, niezatłoczona, piaszczysta plaża (co, jak się potem okazało, wcale nie jest tak częste na Krecie) w sąsiedniej miejscowości Malia. Plaża w samym Hersonissos jest bardzo wąska, zatłoczona, zastawiona płatnymi leżakami i żwirowa, a woda niestety dość zabrudzona. Stąd większość czasu spędziliśmy jednak w Malii. Hersonissos natomiast, jak na turystyczną miejscowość przystało, miało nam do zaoferowania szeroki wybór sklepów z przeróżnymi, czasem dziwnymi pamiątkami i malowniczą promenadę ciągnącą się wzdłuż całego nabrzeża wypełnioną restauracjami i tłumem turystów. Na każdym kroku naganiacze w uroczy, a czasem nachalny sposób zapraszają do odwiedzenia ich lokalu. Zaskakujący był fakt, że często rozpoznawali kraj pochodzenia przechodniów i zwracali się do nich w ich ojczystym języku. Jak się okazało po polsku prócz serdecznego "dzień dobry" i "zapraszam" znali oni również parę popularnych w naszym kraju przekleństw. Ciekawe skąd? :P



Już pierwszego dnia spaliłem się na mahoń przez co resztę wakacji musiałem spędzić w cieniu parasola z grubą warstwą kremu z filtrem. Wrześniowe słońce w tej części Grecji wciąż jest bardzo mocne, choć jednocześnie nie doskwierał nam męczący upał, stąd mimo końca sezonu jest to świetna pora na odwiedzenie wyspy.

Jak przystało na prawdziwych poszukiwaczy wrażeń nie przeleżeliśmy całego urlopu na plaży. Po kilku dniach słodkiego lenistwa postanowiliśmy udać się na wschód, aby podziwiać m.in. uroki plaży w Vai (odgrywała ona rolę raju w puszczanej do znudzenia przez ponad dekadę reklamie batona Bounty) oddalonej od Hersonissos o ponad 130 km. Trasę tę pokonaliśmy wynajętym w miejscowej wypożyczalni Nissanem Micra, choć właściciel zdecydowanie odradzał nam tak daleką wycieczkę (dobrze, że go nie posłuchaliśmy). Przestrzegam przed miejscowymi wypożyczalniami, gdyż często nie zapewniają one pełnego ubezpieczenia, a wśród właścicieli roi się od oszustów. My zaryzykowaliśmy i na szczęście nie mieliśmy żadnych kłopotów, jednak cały dzień towarzyszyły nam przeróżne obawy. Droga na drugą stronę wyspy okazała się zadziwiająco górzysta i kręta. Mimo, że wcześniej czytaliśmy o tym w przewodnikach, strome podjazdy i ostre zakręty przy samych krawędziach urwisk mocno nas zaskoczyły. Rada odnośnie samochodu brzmi: nie ma co oszczędzać! Początkowo myśleliśmy o wynajęciu najtańszego, lekkiego, ekonomicznego Matiza. Nie dałby on z pewnością rady. Już Micra miała spore problemy. Polecam również, aby samochód prowadził doświadczony kierowca, który zachowa zimną krew, gdy zza kompletnie niewidocznego zakrętu przy przepaści wyjedzie rozpędzona ciężarówka. Dobrze, że w tamtym czasie nie miałem jeszcze prawa jazdy, bo mimo braku lęku wysokości, kręta droga do miejscowości Sitia, z niedokończoną budową i urwanym w połowie wiaduktem po prawej stronie jezdni, sprawiła iż jako pasażer trzymałem się kurczowo fotela. Pokłony dla Magdy, która świetnie sprawdziła się w roli kierowcy, choć przy słynnym zjeździe do Sitii nie rozglądała się specjalnie i prosiła o niekomentowanie tego co widzimy.

Sitia okazała się przepięknym portem, z szerokim, świetnie zagospodarowanym deptakiem. Zatrzymaliśmy się na kilka zdjęć i deser lodowy dla ochłody. O tak wczesnej porze miasto nie było specjalnie zatłoczone, choć znalezienie miejsca parkingowego skradło nam paręnaście minut.







Po godzinie wyruszyliśmy w dalszą drogę i już po chwili byliśmy na miejscu. Szeroka, piaszczysta plaża w Vai z bujnymi, gęsto rosnącymi palmami i cudownie czystą wodą faktycznie sprawiała, iż poczuliśmy się niczym w raju. Jest tam przepięknie. Ponadto na pobliskim klifie stworzony został punkt widokowy, skąd po pokonaniu licznych, stromych schodków naszym oczom ukazał się widok na całą okolicę. Aż żal schodzić, więc spędzamy tam sporo czasu robiąc setki zdjęć, które i tak nie oddają w pełni tego co widzą nasze oczy.








Po kąpieli w chłodnej, morskiej wodzie musieliśmy niestety wracać, gdyż w drodze powrotnej mieliśmy w planie zawitać jeszcze w miejscowości Ajos Nikolaos, stolicy okręgu Lasiti. Docenienie uroków miasta utrudniło nam niestety ogromne zmęczenie jazdą. Trochę energii odzyskaliśmy dzięki zasmakowaniu greckiego specjału - moussaki (zapiekanego dania na bazie bakłażanu i mięsa mielonego). Grecka kuchnia, którą wcześniej kojarzyłem wyłącznie ze słynną sałatką (która swoją drogą jest tam kompletnie inna, znacznie smaczniejsza), zawładnęła moim podniebieniem i skradła moje serce. Jest stosunkowo lekka i zaskakuje bogactwem smaków mimo swej prostoty.



Pozostając w temacie gastronomii GORĄCO POLECAM spróbowanie (bądź za naszym przykładem pałaszowanie każdego dnia) tamtejszego mrożonego jogurtu greckiego, do którego dodać można kilka z szerokiego wachlarzu przepysznych składników takich jak pokruszone Oreo, roztopiona czekolada czy gęsty, słodki karmel.

Jednego dnia, chcąc zasmakować w greckiej kuchni, każde z nas zamówiło talerz wypełniony różnymi miejscowymi smakołykmi (appetizer sample plate). Jak się okazało jeden talerz byłby wystarczającym posiłkiem dla całej naszej czwórki. Oczywiście każde z nas ostatecznie podołało zjedzeniu wszystkich pyszności, czym w osłupienie wprawiliśmy zaprzyjaźnionego kelnera i pozostałych gości lokalu. Dość szybko pożałowaliśmy naszego obżarstwa, gdy brzuchy nadęły nam się do granic możliwości. Wtedy życie uratowała nam grecka rakija (alkohol sporo mocniejszy od wódki), którą pospiesznie zaserwował nam kelner. Pomogło niemalże natychmiast.

Innym razem skusiłem się natomiast na skosztowanie specjału goszczącego w każdej greckiej karcie dań - jagnięciny (lamb). Polecam wszystkim którzy lubią gumiaste, smakujące niczym mieszanka spoconych stóp i zapachu brudnej owczej sierści kawałki mięsa z warzywami. Po pierwszym kęsie próbujesz sobie wmówić, ze wcale nie jest tak źle. Po drugim nie robisz już kolejnych. Aczkolwiek nie żałuję, że spróbowałem. Przynajmniej wiem, że nie zamówię tego legendarnego specjału już nigdy więcej.


c.d.n.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz