środa, 20 stycznia 2016

The sky is the limit. Pierwsze dni podróży.

Na te wakacje czekałem ponad dwa lata. Mimo, że w Australii byłem już od pięciu miesięcy, poznałem mnóstwo ciekawych, inspirujących ludzi, odwiedziłem rozmaite, zachwycające urodą miejsca i przeżyłem przeróżne przygody, to stojąc 7. listopada na lotnisku w Sydney z torbami wypchanymi po brzegi, laptopem pod pachą i biletem w zębach czułem, że to właśnie nadchodzi ten czas którego cierpliwie wypatrywałem przez tyle miesięcy. Hej przygodo, nadchodzę! Przede mną 3 godziny lotu w kierunku tropikalnego Cairns, a potem to już będzie się działo..




Po nieznośnie dłużącym się locie, miasto wita mnie obłędnie gorącym powietrzem, choć słońce skrywało się za gęstymi chmurami, a zegar wybijał już piątą popołudniu. Wokół krajobraz zadziwia. Cairns (jak i właściwie cała Australia) w mojej głowie jawiło się jako kompletnie płaskie i dzikie terytorium, spieczone niemal na skwar słońcem. Tymczasem miasto zachwyciło mnie bujną, niemal tropikalną zielenią, licznymi palmami i wspaniałymi, gęsto porośniętymi wzniesieniami na horyzoncie. Na stosunkowo niewielkim lotnisku łatwo odnajduję mojego busa, którym udaję się do centrum miasta. Podróż trwa zaledwie 20 minut i to z kilkoma przystankami po drodze. Jak się okazuje lotnisko jest naprawdę blisko centrum, co niestety nie ma odzwierciedlenia w cenie biletu. 18$ za tak krótką trasę to jednak lekka przesada. Nie sądzicie? Staję przed wejściem do hostelu The Jack Backpackers, gdzie spędzę kolejne 5 nocy. Mimo zmęczenia pędzę po schodach, aby po 3 miesiącach znowu zobaczyć moich przyjaciół - Leona i Lucę. Radości nie ma końca. Mamy sobie tyle do opowiedzenia, że pierwszym miejscem do którego kierujemy nasze kroki jest oczywiście BottleShop, czyli po naszemu mówiąc sklep monopolowy.



W Australii wszelkie napoje alkoholowe, nawet te najsłabsze, można dostać jedynie w specjalnie do tego celu stworzonych sklepach, które w całym kraju zamykane są już o godzinie 22 (!!!). W Cairns spotkałem się jednak z nowością - BottleShop typu Drive Through. Sklep wygląda trochę jak myjnia samochodowa. Wjeżdżasz autem do środka, jednak zamiast ogromnych gąbek, które za chwilę wypolerują twój pojazd, zastajesz rząd lodówek po lewej i prawej stronie wypełnionych wszelakim alkoholem. Od piwa przez wina i likiery, aż po wódki i inne trunki wysokoprocentowe. Do wyboru do koloru i do tego jaka wygoda :P My pozostajemy jednak wierni (oczywiście jedynie ze względu na nasze niezasobne portfele) kartonowi owocowego, białego wina zwanego przez miejscowych "goon". Pojemność: zazwyczaj 4,5 litra, cena: już od 12$, zawartość alkoholu: 11% - 13%, smak: da się przeżyć, a do tego wygodny, plastikowy kranik. Czego chcieć więcej?  Goon "skradł nasze serca" już w Sydney stając się praktycznie jedynym alkoholem jaki piliśmy przez cały pobyt w Australii. Dlaczego? Bo inne alkohole były po prostu za drogie. Najtańsza wódka to koszt przynajmniej 35$. Najtańsze piwo kosztuje 4$. Wychodzi dużo taniej kiedy kupujemy całą zgrzewkę, ale wciąż kwota jest za wysoka dla backpacker'a. Wiadomość dla podróżników wybierających się do Australii na nieco dłużej i posiadających trochę wolnego miejsca w bagażu: skorzystajcie z prawa zabrania ze sobą alkoholu z Polski. Na każdego podróżnego przypada 2,4 litra. Spora oszczędność ;) I jeszcze jedna rada, żeby już nie wracać do tematu alkoholu, bo wyjdzie że w tej Australii to nic tylko piłem.. w tropikach alkohol działa troszeńkę mocniej, a kac w ponad 30 stopniowym upale i duchocie jest jednym z najgorszych doświadczeń. Niektórzy strasznie się męczą nawet cały następny dzień. Tak przynajmniej słyszałem :P



Trzeciego dnia podróży po Australii musimy wstać dość wcześnie jak na wakacyjne standardy. Pobudka 6:30. Nie zwalniamy tempa. Po tym jak z przytupem świętowaliśmy ponowne spotkanie, dziś nadszedł czas na coś nieco bardziej ekstremalnego. Zawsze o tym marzyłem, chociaż nie planowałem owego marzenia realizować akurat tutaj w Australii. Pamiętam, że idea pojawiła się jakoś na wczesnym etapie planowania naszego wyjazdu. Sprawdzaliśmy w Internecie co warto zobaczyć i zrobić w Cairns. Na szczycie listy - skok ze spadochronem. Spojrzeliśmy porozumiewawczo na siebie i już wszystko było jasne. Skaczemy! Firmę Reef Experience polecała na swoim blogu Julia Raczko, która jest dla mnie absolutnym guru podróżniczym, więc wybór był prosty, W pakiecie zarezerwowaliśmy również nurkowanie co pozwoliło nam (podobno) zaoszczędzić parę dolarów, chociaż kwota i tak była niebotyczna. Ale co tam.. raz się żyje!

Pierwsze co zrobiłem, gdy tylko otworzyłem oczy tego listopadowego ranka, to wybiegłem na taras i spojrzałem w niebo. Pogoda najgorsza z możliwych. Gęste, deszczowe chmury kłębiły się nad moją głową. Po wczorajszym upale też nie było już śladu. Karma? Zrezygnowany wróciłem do pokoju, obudziłem chłopaków i zaczęliśmy się mimo wszystko szykować. Wyszliśmy przed hostel i w deszczu czekaliśmy na nasz transport. Musielibyście widzieć nasze zawiedzione miny. W końcu nasz bus podjeżdża i dołączamy do grupy 10 innych śmiałków, którzy postanowili w tak cudowną pogodę wyskoczyć dziś z samolotu. Na pokładzie od razu zostajemy jednak uspokojeni. Przed nami godzina jazdy i prawdopodobnie w miejscu do którego zmierzamy pogoda jest wystarczająca aby wszystko poszło po naszej myśli. Gdy nareszcie dojeżdżamy na miejsce pogoda jest faktycznie dużo lepsza. Uffff... Wszyscy wysiadamy z busa i wpakowujemy się do małego domku przy lotnisku, w którym mamy czekać na naszą kolej. Z przejęciem obserwujemy tablice na której wyświetlane są kolejno nazwiska skoczków i ich instruktorów. Czas dłuży się niemiłosiernie. Skaczemy chyba jako ostatni. Gdy w końcu na tablicy pojawiają się nasze imiona o dziwo czuje niesamowity spokój. Idziemy do budynku obok, gdzie nasi instruktorzy składają swoje spadochrony. Zostajemy zapięci w różne pasy i szelki, których wygoda jest wątpliwa, ale jeśli ma mnie to utrzymać na wysokości 4 kilometrów to jakoś dam radę :P Obserwuję jak kolejne osoby z mojej grupy opuszczają pomieszczenie ze swoim instruktorem, a ja ciągle sam. Mój wzrok przykuwa dość nierozgarnięty mężczyzna, wiek około 40 lat, długie poszarpane loki. Zdecydowanie ma problem ze złożeniem swojego spadochronu i co chwilę zerka na innych pracowników próbując chyba naśladować ich ruchy. Tak! To właśnie mój instruktor. Po dobrych 20 minutach zostajemy w budynku sami. Ja, Michael i nieszczęsny, uparty spadochron. Gdy w końcu udaje mu się w nerwach złożyć wszystko do kupy, urywa jakąś linkę. Zgaduję, że istotną, gdyż z jego ust wydobywa się nagle lawina angielskich wulgaryzmów, które nawet z australijskim akcentem brzmią dość poważnie. Wkurzony chwyta pierwszy z brzegu plecak i zabiera mnie na zewnątrz. Samolot miał już odlatywać, ale pilot wstrzymał się gdy zobaczył nas nadbiegających w jego kierunku. Nie było czasu na zastanawianie. Wskoczyłem do środka i dostałem już na wejście oklaski od pozostałych pasażerów. Samolot natychmiast ruszył. Ja, siedząc przy przeźroczystym pleksi pełniącym funkcję drzwi, nadal o dziwo spokojny (czyżby strach tak paraliżował?), podziwiam jak nasze malutkie latadełko unosi się w powietrze. Nie jest to mój pierwszy lot, ale podróż tak małą maszyną jest niesamowita. "Miota nami jak szatan", ale dzięki temu możemy faktycznie poczuć, że lecimy. Michael kończy na pokładzie zapinanie pasów i instruuje mnie o pozycji jaką mam przybrać przy wyskoku i w trakcie lądowania. Gdy docieramy na znaczną już wysokość, a domki pod nami zdają się być wystarczająco małe, okazuje się że jesteśmy dopiero w połowie drogi. W końcu nadszedł moment, w którym Michael prosi mnie żebym przybrał pozycję do skoku."Co? Jak to? Ja pierwszy? Już skaczemy?". "Drzwi" zostały otwarte i siup.. nie było nawet czasu żeby się zestresować albo rozważyć za i przeciw :P więc jak macie wątpliwości to radzę myśleć na ziemi. Uczucie spadania towarzyszyło mi chyba tylko przez sekundę. Myślałem, że będzie to coś przedziwnego tak spadać przez minutę w dół, ale przez ogromny opór powietrza miałem raczej wrażenie, że unoszę się w przestworzach. Niesamowite! Niby tylko minuta, a trwała jakby wieczność. Dopiero teraz zapaliła mi się w głowie czerwona lampka pt: co z tym spadochronem?! Cieszyłem się chwilą, starałem się jak najlepiej wykorzystać swoją minutę, ale ... w końcu spadochron na szczęście się otwiera. Cóż za ulga! :P Wszystko działa, nie odczepiłem się od instruktora, ziemia się zbliża wolniej więc teraz już kompletnie wyluzowany podziwiam okolice. Jest pięknie! Z tej perspektywy to pewnie nawet Katowice zrobiłyby na mnie piorunujące wrażenie, ale jednak wybieram zielone pagórki Queensland i Morze Koralowe. Krążymy dość długo po czym przyjmuję pozycję do lądowania. Wiele osób tego momentu obawia się najbardziej, ale dla mnie to już był pikuś. Z radością powitałem ziemię. Przejechałem tyłkiem dość spory kawałem, co do dziś widać na moich jeansach. O dziwo dotarłem tu ostatni. Na dole czekali już na mnie zadowoleni Luca z Leonem. Wszyscy przeżyliśmy. Jesteśmy cali i zdrowi. Trochę pijani ogromną dawką adrenaliny dzielnie maszerujemy prosto do busa. Tam natychmiast zasypiamy. Ach co ta był za dzień?!?!!? Zrobię to jeszcze raz! Kiedyś. Może w Dubaju?












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz