środa, 13 stycznia 2016

Na koniec świata i z powrotem

W swoją "podróż życia" wyruszyłem z Polski 27. maja. Wróciłem dokładnie 7 wspaniałych miesięcy później - 29. grudnia. Warszawa przywitała mnie, chyba pierwszym tej zimy, siarczystym mrozem, co dla kogoś kto opuścił parę godzin wcześniej Nową Zelandię w środku lata było delikatnym szokiem termicznym (różnica ponad 30 stopni!)

No właśnie.. już wróciłem a o podróży ani jednego wpisu. Słomiany zapał?

Absolutnie nie.. Po pierwsze, na przeszkodzie stanął mi dość dotkliwy brak czasu, bo jak już docierałem do jakiegoś celu późnym wieczorem, po całym dniu jazdy i zwiedzania to padałem na łóżko zmordowany i zasypiałem dosłownie w 5 sekund (szczególnie w Nowej Zelandii). Jednak to co było znacznie gorsze i determinujące moją dłużącą się nieobecność to niemalże kompletny brak Internetu. Jak się okazuje, Australia i Nowa Zelandia nie tylko geograficznie znajdują się na końcu świata, ale i technologicznie zostają troszeczkę w tyle, co dla niektórych może być oczywiście zaletą, ale przeważnie okazywało się dość sporą wadą podróży po tych krajach. Nawet McDonald (co ciekawe w NZ wciąż spora rzadkość) nie stanął na wysokości zadania w tej kwestii. Pokłony dla blogerów, którzy dają radę pisać na bieżąco z podróży.. nie wiem jakim cudem im się to udaje. W każdym razie dziękuję za wsparcie i postaram się wziąć teraz do roboty, aby nadgonić zaległości opisując to co działo się w drodze. A działo się naprawdę wiele. Mam głowę pełną rad, pomysłów na pewne praktyczne rozwiązania oraz długą listę miejsc które trzeba koniecznie odwiedzić i drugą pełną takich, które (przynajmniej moim skromnym zdaniem) lepiej omijać szerokim łukiem. Sprzedam Wam przepis na danie, które uratowało moje życie i zdradzę jak cokolwiek ugotować żyjąc w samochodzie. W Australii pokonałem około 4 500 km jadąc wschodnim wybrzeżem z Cairns do Sydney (trzema samochodami), kolejne 3 800 km w Nowej Zelandii (spaceshipem i camperem), gdzie podróżowałem samotnie po obu tamtejszych wyspach - Północnej i Południowej. Trudno będzie uniknąć porównań i pytań. Wolę Australię czy Nową Zelandię? Podróżować samotnie czy z przyjaciółmi? Pieszo, rowerem, samochodem, camperem, spaceshipem, busem, pociągiem, promem czy samolotem? Lista historii o których chcę napisać nie ma końca..


Zacznijmy jednak od rzucenia okiem na obie trasy, co poniekąd uporządkuje przyszłe posty i da Wam ogólny zamysł tego jak wyglądała moją podróż.




Ze względu na fakt, że aż pięć miesięcy spędziłem w Sydney, to też z tego cudownego miasta rozpocząłem swoją wyprawę. Podróż samolotem do tropikalnego Cairns, leżącego w północnej części Kraju Kangurów, zajęła trochę ponad 3 godziny. Tam czekali na mnie już moi przyjaciele i towarzysze podróży - Luca i Leon - Niemcy z którymi mieszkałem przez pewien czas w Sydney. Po paru dniach w Cairns (pełnych extremalnych przygód) udaliśmy się wynajętym samochodem (rozmiaru XS!!!) jeszcze dalej na północ do malowniczego miasteczka Port Douglas, skąd ruszyliśmy na podbój lasu deszczowego - Daintree Rainforest (największego w Australii) i Cape Tribulation. Po zatopieniu w zieleń australijskich lasów deszczowych nadszedł czas na powrót na Południe. W Cairns zamieniliśmy nasze małe autko na wspaniałego SUVa (jak nam się udało wynająć takie cacko za 5AUD dziennie opowiem przy innej okazji) i pognaliśmy tą wspaniałą bryką do Townsville - punktu wypadowego na Magnetic Island. Niemal prosto z wyspy ruszyliśmy dalej. Cel: Hervey Bay, odległość do pokonania: około 1200km, czas: 1 dzień. To dopiero była przygoda. Od razu Wam powiem, że jazda przez australijskie, nieoświetlone autostrady nocą nie należy do najprzyjemniejszych, zwłaszcza gdy trasa ciągnie się niemiłosiernie a pobocza pełne są bacznie obserwujących ruch drogowy kangurów. Wiele z nich niestety kończy swój żywot pod kołami samochodów, co skutkuje makabrycznymi obrazkami po drodze. Z Hervey Bay udaliśmy się na dwudniową wycieczkę na Fraser Island (genialne miejsce!!!). Z kolei z Wielkiej Wyspy Piaszczystej, bo tak właśnie w Polsce nazywamy tę wyspę (co nijak ma się do oryginalnej nazwy), już tylko cztery godziny dzielą nas od Brisbane - naszego kolejnego przystanku. 3 dni odpoczynku, zmiana samochodu na nieco mniejszy, ale wciąż bardzo wygodny, dodatkowy pasażer - Kyle i możemy ruszać do słynnego Gold Coast. Stamtąd szybka wycieczka do Springbrook National Park, rozstanie z Kylem, a potem już prosto do klimatycznego Byron Bay. Tutaj się troszeczkę zasiedzieliśmy, ale atmosfera tego liczącego niecałe 5.000 mieszkańców miasteczka po prostu nas uwiodła. Stąd po trzech dniach pognaliśmy już do samego Sydney zahaczając po drodze o City of Coffs Harbour, Port Macquarie i Port Stephens. W Sydney spędziliśmy tylko tę jedną noc. Za chwilę i tak tu wracamy. Jednak póki mieliśmy samochód i jeszcze trochę czasu, postanowiliśmy wybrać się na wizytę do samej stolicy kraju - Canberry. Przedziwne miasto. Może nie tak dziwne jak Rotterdam, ale myślę że umieściłbym je wysoko w rankingu. Z Canberry wróciliśmy do Sydney, aby spotkać się tam z dawnymi współlokatorami i pożegnać ostatecznie zarówno z nimi jak i z moim ukochanym australijskim miastem. Po świetnej imprezie pożegnalnej na mojej ulubionej plaży (Shelly Beach) udaliśmy się, wciąż w trójkę, do Melbourne. Tym razem już samolotem. Melbourne to ostatni punkt na mojej australijskiej mapie, meta mojej australijskiej wyprawy. To tu żegnam się z niemieckimi przyjaciółmi i to stąd wyruszam na podbój Nowej Zelandii. SAM.



Lot na trasie Melbourne (Australia) - Christchurch (Nowa Zelandia) zajmuje 3 godziny. Moją podróż po Nowej Zelandii rozpocząłem w drugim pod względem wielkości, aczkolwiek średnio atrakcyjnym mieście, które wciąż zmaga się z efektami trzęsienia ziemi z roku 2010. W Christchurch wynajmuję mój nowy środek transportu - spaceship (ang. statek kosmiczny). Jest to samochód, który  .. a zresztą sami zobaczcie.




Uwierzcie mi na słowo - nazwa jak najbardziej adekwatna :P Autko dawało radę w każdych warunkach. Tym właśnie wspaniałym pojazdem, który przez najbliższe 10 dni ma być również moim domem, udałem się najpierw do Greymouth, na zachodnim wybrzeżu Wyspy Południowej przejeżdżając przez tzw. Artur's Pass. Stamtąd jechałem wzdłuż Alp Południowych zatrzymując się tylko po to aby zobaczyć kupę śniegu zwaną lodowcami - Franz Joseph Glacier i Fox Glacier. Przy wyjeździe z drugiego lodowca zatrzymał mnie Australijczyk (co ciekawe jeden z niewielu jakich poznałem w czasie całego pobytu w tej części świata - nie, nie jest to sarkazm) z prośbę o podwózkę. I tak z Fox Glacier aż do Lake Wanaka (z noclegiem nad Lake Paringa) jechaliśmy sobie w dwójkę. W miejscowości Wanaka spędziłem dwa dni i zachęcony optymistycznymi prognozami pogodowymi ruszyłem do Milford Sound (350km w jedną stronę). Po wizycie w tym malowniczym, aczkolwiek wyjątkowo wietrznym zakątku świata wróciłem do Wanaka, aby tam zdobyć mój pierwszy i niestety jedyny szczyt Nowej Zelandii - Roys Peak. Następnie pojechałem do światowej stolicy sportów extremalnych - Queenstown, a stamtąd prosto nad wspaniałe jeziora w centralnej części wyspy. Z Lake Tekapo wróciłem do Christchurch, skąd po dwóch dniach regeneracji i zmianie mojego "statku kosmicznego" na trzyosobowy camper (już sama jazda tym olbrzymem była niemałą przygodą) ruszyłem dalej. Po co mi taki wielki wóz? No cóż mam powiedzieć.. tani był i tyle :P Na podróż tym kolosem mam zaledwie 5 dni, więc nie ma chwili do stracenia. Z Christchurch jadę do Picton, skąd odpływają promy do Wellington (przeprawa z Wyspy Południowej na Wyspę Północną trwa ponad 3 godziny. Były to chyba najgorsze 3 godziny mojego "podróżniczego życia"). Ze stolicy Nowej Zelandii udaję się na wschód do Napier (miasta art deco) i Cape Kidnappers, a następnie nad największe jezioro Oceanii - Taupo. Stąd udaję się do miasta Rotorua - kolebki kultury Maorysów, po drodze zatrzymując się jeszcze tylko w Wai-O-Tapu - genialnym parku termalnym. Po inhalacji ostrym zapachem siarkowodoru unoszącym się wszędzie w tej okolicy pokonuję już ostatni kawałek trasy docierając ostatecznie do największego miasta Nowej Zelandii - Auckland, gdzie spędzam Święta Bożego Narodzenia i mój ostatni tydzień w tej części świata.

Jak sami widzicie do opowiadania mam baaardzo dużo, ale w końcu podróżowałem przez całe dwa miesiące, więc chyba nie ma co się dziwić.

Życzcie mi powodzenia ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz