wtorek, 9 czerwca 2015

Przywitanie było chłodne, ale nareszcie tu jestem :P Sydney część pierwsza.

Po WIELU wzlotach i upadkach, zmianach planów i dat.. w końcu się udało! Postawiłem stopę na australijskiej ziemii. Jednak to prawda, że jak się czegoś bardzo chce i uparcie do tego dąży to można to osiągnąć. Chociaż jestem tutaj już 10 dni, wciąż w to nie wierzę. Szczególnie, że tydzień przed wyjazdem cała podróż została ponownie postawiona pod dużym znakiem zapytania.

Tym razem przez lekarza, który miał wydać zgodę na mój wyjazd. UWAGA! W Polsce działają tylko dwie tego typu placówki medyczne, które akceptuje australijska ambasada w Berlinie. Jedna jest w Krakowie, a druga w Warszawie. Tej w Krakowie, po tym co przeszedłem, raczej nie polecam. Lekarz jest Amerykaninem. I jak to Amerykanin, uśmiecha się od ucha do ucha, prezentując swoje snieżnobiałe uzębienie mówiąc Ci, że prawdopodobnie nie polecisz ze względu na wykrytą właśnie przez niego chorobę nerek. To był chyba jeden z cięższych weekendów w moim życiu. Wypiłem prawie 10 litrów wody, nafaszerowałem się jakimiś ziołowymi lekami, patrzyłem w sufit i myślałem co dalej. Kamienie na nerkach czy może gorzej? Po czym okazało się że jestem zdrów jak ryba, tylko lekarz o tę odrobinkę zbyt upierdliwy. Dla tych którzy woleliby jednak uniknąć tego typu przygód, polecam zapobiegawczo wykonanie badania moczu przed wizytą u wspomnianego lekarza, solidne nawadnianie, zero alkoholu.. albo po prostu innego lekarza. Najważniejsze jednak, że ostatecznie pozwolenie dostałem i mogłem zacząć się pakować. Bez utrudnień nie byłoby tak ciekawie ;)

Lot: Warszawa -(1,5h)- Helsinki -(10h)- Hong Kong -(po 6 godzinach na lotnisku, kolejne 9h w powietrzu)- Sydney. Z domu wyjechałem około 10:00 w środę. W Sydney wylądowałem o godzinie 7:00 w piątek, czyli około 37h w podróży. Da się przeżyć. Myślałem, że będzie gorzej :) Chciaż słynny jet-lag (złe samopoczucie, zmęczenie związne ze zmianą strefy czasowej) odczuwam do dziś.

Sydney przywitało mnie najgorzej jak tylko mogło. Zimno, mokro, pochmurno. Zmęczony zatargałem swój bagaż do busa. Byłem pierwszy więc musiałem czekać aż kierowca uzbiera pozostałych pasażerów. Już nic mi nie przeszkadzało. Ważne, że nie padało mi na głowe i mogłem wygodnie usiąść. Toczyłem walke z powiekami, ale nie mogłem przecież przegapić widoków za oknem. Byłem tak zaaferowany tym co dzieje się dookoła, że nie zwróciłem uwagi na to, że kierownica w busie znajduje się po prawej stronie. Dopiero gdy kierowca wsiadł od "strony pasażera" i ruszył, zdałem sobie sprawę że przecież w Australii mamy ruch lewostronny. Eh to zmęczenie. Sydney tego dnia wyglądało mizernie. Dopiero budziło się ze snu. W zimie o 7 rano jest tu jeszcze dość szaro. Kierowca przewiózł mnie po całym Sydney. Wysiadałem ostatni. Byłem przerażnony, bo miasto które miałem pokochać od pierwszego wejżenia dawało mi same pstryczki w nos. Tym razem miałem dostać solidnego kopniaka. Elephant Backpacker Hostel. Po tak niskiej cenie nie spodziewałem się luksusów, ale ten hostel dosłownie się rozpadał. Gdy wszedłem do pokoju (dzielonego z innymi trzema osobami) od razu wiedziałem, że moimi wspólokatorami będą Brytyjczycy, mimo że nie zastałem ich w pokoju. Ciuchy były dosłownie wszędzie. Nie wiedziałem gdzie mogę stanąć. Osłupiały rzuciłem walizki na sam środek pokoju, wdrapałem się na piętrowe łóżko, przykryłem prześcieradłem (kołdry w zestawie nie było niestety) i głęboko zasnąłem.

Wstałem około 16. Niebo było całkowicie czyste, ale słońce powoli zbierało się już do zachodu. Szybko się ogarnąłem, żeby zdążyć zobaczyć jeszcze choć kawałek miasta. Z hostelu do centrum najszybsza droga prowadziła przez Hyde Park. To właśnie tam zakochałem się w Sydney. Park jest cudowny, a miasto z tej perspektywy dużo przyjemniejsze niż wydawało się przez okno starego busa. Kredowe budynki oświetlały czerwone promienie zachodzącego słońca. Już wtedy wiedziałem jakie inne miasto przypomina mi Sydney. Moje ukochane San Francisco. Utwierdziłem się w tym przekonaniu chwilę później gdy rozpocząłem wspinaczkę pod dość strome ulice miasta. Dziś nie dotre już do Opery i słynnego Sydney Harbour Bridge. Nie szkodzi. Dużo spokojniejszy zjadam obłednie drogą kolację (o kosmicznych cenach w Australii napiszę w osobnym poście) i znowu idę spać. Australio, jutro przywitam Cię jak należy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz